• Roztocze wieś Gilów, pole rzepaku
  • Irkuck architekrura drewniana
  • Jezioro bajkał

Wakacyjny maraton – Węgry

Plan był wielki. Zobaczyć jak najwięcej w 2 tygodnie. Dojechać jak najdalej. Na szczęście się nie udało.

Plan był wielki. Zobaczyć jak najwięcej w 2 tygodnie. Dojechać jak najdalej. Na przykład do Tirany, zahaczając o Zadar i Sarajewo. Na szczęście się nie udało.

Start. Polskim busem pojechaliśmy do Budapesztu. Rano już na miejscu. Rezerwacja w hostelu była dostępna dopiero od godziny 13, poszliśmy więc leniwie nad Dunaj. Już o siódmej rano było gorąco. W międzyczasie przybyło jeszcze ze 100 stopni. Ulokowaliśmy się w jednej z kafejek i patrzyliśmy z przerażeniem jak rozpuszcza się lód w mrożonej herbacie. Bulwarem w zwolnionym tempie przemieszczali się ludzie. Przedzierając się przez zgęstniałe powietrze. Zero wiatru od rzeki.

Wytraciliśmy trochę czasu i powoli poszliśmy w stronę hostelu, z nadzieją, że uda się zakwaterować wcześniej. Był to jeden z najtańszych noclegów, w nie najlepszej dzielnicy. Po drodze mijaliśmy wielu bezdomnych i mocno wczorajszych, imprezowiczów. Wokoło sporo śmieci i jak to w upały bywa, dość przykry zapach.

Nowocześnie?

W Budapeszcie byłam kilka lat wcześniej, w zimie. Skupiliśmy się głównie na zabytkach i nie zapuszczaliśmy w głąb miasta. Stolica zrobiła na mnie wtedy wrażenie nowoczesnego europejskiego miasta. Teraz czar prysł. Zaśmiecone uliczki. Sklepy w których nie można płacić kartą i nie przyjmują też Euro. Nie tylko w oddalonych dzielnicach, ale też przy najważniejszych zabytkach.

W hostelu nie można było zameldować się wcześniej. Czekaliśmy w nagrzanym do granic przyzwoitości holu. Okazało się, że mamy pokój na 7 piętrze i piękną panoramę z okna. Chcieliśmy się szybko rozlokować, umyć i ruszyć w miasto. Niestety rozpętała się burza i ze zwiedzania nici. Za to burza z takiej wysokości wyglądała zjawiskowo.

Nasz hostel też był zjawiskowy. Może właśnie za sprawą uderzenia pioruna,  niczym Marty McFly przenieśliśmy się do przeszłości 🙂

Na drugi dzień poszliśmy w pośpiechu na mury obronne. Z daleka sfotografowałam parlament i pobiegliśmy na pociąg do Egeru.

Orange machine

W międzyczasie w metrze  złapał nas kanar. Kupiliśmy bilety w biletomacie. Przy bramkach nie było kasowników, ale stał pan, który sprawdzał wszystkim bilety. Pokazaliśmy mu bilety, pytamy czy są w porządku. Pan mówi, że są ok. Weszliśmy zadowoleni, ale kiedy dotarliśmy na miejsce, przy wyjściu znowu kontrola. Spokojnie wyciągamy bilety, a tu się okazuje, że nie skasowane. Orange machine, orange machine powtarzał w kółko pan kanar. Na nic się zdały wyjaśnienia, że pytaliśmy pana przy wejściu, nie było dyskusji, mandacik trzeba było zapłacić. A kasowniki, owszem były, ale kilka metrów przed bramkami i przed biletomatem. Potem bardzo się już pilnowaliśmy i nie czuliśmy swobodnie. chcieliśmy jak najszybciej uciec ze stolicy.

Pomijając powyższe, trzeba przyznać, że Budapeszt robi wrażenie. I jest na swój stołeczny sposób uroczy 🙂

W Egerze wieczór spędziliśmy szukając dobrego i w miarę niedrogiego węgierskiego jedzenia, w końcu wylądowaliśmy na pizzy 🙂 Na wszelki wypadek śniadanie zamówiliśmy na kwaterze.

Pani Marija, nasza gospodyni, przywróciła wiarę w ludzi. A jej kuchnia! Śniadanie które nam zaserwowała rozwiało wszystkie złe wspomnienia 😉

Po kilku dniach, odniosłam wrażenie, że Węgrzy, nie są zbyt mili. Może to kwestia innej mentalności. Nie do wszystkich trzeba się uśmiechać i pomagać, gdy ktoś pyta o drogę. Ale przyjemnie, gdy ludzie to robią 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *